Pobudka jak zawsze wczesnie rano.. Zegnamy sie z przemila pania, ktora uzyczyla nam chatke, kupujemy pare pysznych Somos z kurczakiem i ruszamy w strone PP. Przed granica wypelniamy wnioski wizowe i wnosimy oplate. Gosc, ktory pomogal na we wszystkich papierkowych sprawach zabiera nasze paszporty, po czym przekazuje je pozniej celnikom na granicy... Na wbicie wizy czekamy ok 3h (cala wiecznosc...)po czym wsiadamy do autokaru, targujac sie wczesniej o cene biletu.
W Autobusie okazuje sie ze nie ma klimy oraz wystarczajacej liczby miejsc dla wszyskich, dlatego czesc pasazerow ( na szczescie nie my:):) siedzi na plastikowych taborecikach. I tak w strasznym upale, duchocie i smordzie spedzamy jeszcze 10h..
Okolo godziny 11 w nocy kierowca stwierdza, ze nie jedzie dalwej i wysadza nas na przedmiesciach stolicy, na jakiejs szemranej ulicy, gdzie czycha juz banda tuk tukowcow.....
Poczatkowo plan byl taki, ze nie dajemy im zarobic i idziemy z buta....ale pan "taksiarz"szybko uswiadamia nas ze to ponad 10 km stad......Po dlugich negocjacjach cenowych, do ktorych dolaczylo sie dwoch Anglikow bedacych w podobnej sytuacji, docieramy tuk tuczkiem do centrum, gdzie lapie nas spora ulewa. Po dluzszej chwili, gdyz wszystko bylo zajete, znajdujemy hostelik z KLIMA:D... I tak zmeczeni, glodni, zmoknieci, smierdzacy bierzemy prysznic i idziemy spac.....
KAMBODZO WITAJJ:):)